czwartek, 15 sierpnia 2013

doceniam to co czuję, szczęściem koloruję...

Biegłam przez ciemne pole, wokół rozrastały się miliony konopii, unosił się słodki dym zatykający płuca, a ja uciekałam. Nie wiem kto mnie gonił, ale biegłam najszybciej jak tylko potrafiłam okrutnie bojąc się tego co by się stało, gdybym chociaż na chwilę zwolniła. Łzawiły mi oczy, bolały nogi, łapała kolka, gdy tak poruszałam się w zawrotnym tempie, by zaraz spaść.
- Miałam zły sen - wysłałam smsa o godzinie 3:50 wcale nie spodziewając się odpowiedzi i wetknęłam Biancę (mój telefon) pod poduszkę próbując uspokoić oddech. Od kilku miesięcy miałam koszmary. Każdy był różny, ale połączony z innymi dziwnymi aspektami. W każdym śnie były niedźwiedzie, zawsze uciekałam... i zawsze przegrywałam w końcu spadając i ginąc. Poczułam łagodne wibracje pod poduszką i wyjęłam telefon odnajdując na nim smsa.
- Nie bój się, jestem obok - przeczytałam, a szeroki uśmiech wskoczył na moją twarz, gdy z powrotem się kładłam na polowe łóżko. Spokojna, szczęśliwa? Saba? Chyba wakacyjna miłość nagle zaczyna znaczyć więcej niż wakacje. Rwl jest idiotą. Idiotą w rurkach, bluzce w paski, z kolczykiem w uchu i szyderczym uśmiechem, mającym ciętą ripostę na każde pytanie. Wiecznie zazdrosny o moje fantazje z Bednarkiem, ratownikiem z Pobierowa i z Alfiem, paskudnie zaborczy i zajmujący, nie znoszący odmowy...jest skończonym chujem, ale gdy po raz kolejny go budzę w nocy, a on mnie uspokaja słowami, lub usypia mnie grając mi przez telefon na gitarze - wiem, że mnie lubi.


**
Mając szansę na to, by odzyskać przyjaciela w mojej głowie nagle pojawia się pytanie :
- Saba? Chcesz tego tak właściwie? Czy ty tego chcesz?
Wtedy też się zastanawiam jak to tak właściwie było przez te 3 lata, czy my chociaż przez chwilę byliśmy przyjaciółmi? Przypominam sobie jego dumną minę, gdy występowałam na Dniu Liczby Pi, pamiętam jak mnie przytulał, gdy wyprowadzali się dziadkowie i pamiętam jedną chwilę, jak przez mgłę : ja wtulona plecami w Marsa, obejmująca A. i nagle wybuchająca płaczem. To był jeden z niewielu momentów w których pokazałam mu własne cierpienie, gdy tak płakałam nieprzerwanym strumieniem ze złości i bezsilności wgryzając się w poduszkę.
Ale też ile razy słyszałam, że nie przyjedzie bo idzie na piwo z kolegami, gdy ja błagałam, by przy mnie był. Ile było tych apeli na których nie był, przeglądów o których zapomniał, jak często mi odmawiał, nie miał czasu, porzucał mając swoje przerwy.
I teraz, gdy ja rozpaczliwie wołam o powrót mojego przyjaciela, o człowieka, którego kocham i o kogoś, przy kim w końcu poczuję się bezpieczna, przy kim odetchnę z ulgą w końcu czując, że nie jestem sama - on mówi, że nie jest gotowy i potrzebuje czasu.
To nie jest przyjaźń taka jaką miałam z Królikiem, gdy teraz - po schizmie wschodniej, gdzie nawzajem po 10latach przyjaźni próbowałyśmy zniszczyć sobie życia, nie wiem...ale chyba niezależnie od tego co się wydarzyło mam naiwne przeczucie, że gdybym poprosiła ją o pomoc - byłaby przy mnie.
Marsa i mnie nie da się porównać do mojej relacji z A., która tłucze się kilka godzin z Warszawy pociągiem, bo stwierdziła, że coś jest nie tak, że jej potrzebuje i, że ona przyjedzie by się ze mną nawalić jak stodoła (obawiam się też, że nigdy jej nie powiedziałam jak dużo znaczyło dla mnie to, że przyjechała aż ze stolicy, na tę jedną noc, by po prostu sprawić, że zapomnę o tym co się dzieje).
Mam też Markosię, która biła mi brawo z każdym następnym krokiem postawionym ku ludziom, która ma mnie serdecznie dość, a i tak odbiera każdy telefon godzinami słuchając mojego płaczu.
Rolcia, która niezależnie od stanu naszej relacji (zaraz po moim "dobra, spierdalaj") dzwoni, pyta co u mnie i za każdym razem leciała ze mną po test ciążowy.
Mandarynka  każdy mój wybryk kwitująca : "Saba, jesteś Sabą. Właśnie przez to masz pełne prawo do tego co robisz i przy okazji usprawiedliwienie".
Hiszpanka pijąca ze mną przez FB, mimo iż jest w durnym Madrycie wciąż uważnie śledząca moje poczynania, a gdy już jest obok...jest tak jakby zawsze była i nigdy w tym cholernym Madrycie nie mieszkała.
Bambi i Kejti pozwalające mi na chwile zapomnienia.
PG kochający mnie całym swym pedalskim jestestwem, słuchający (z wzajemnością) o wszystkich erotycznych perypetiach i dbający o moje dzienne zapotrzebowanie na M&M'sy.
Wydaje mi się, że największa różnica między tymi ludźmi, a Marsem polega na tym, że im zależy. Że oni za mną tęsknią, gdy mnie nie ma, że pamiętają o mnie, kochają mnie i jakbym przez przypadek wyzionęła ducha, to całą grupą by mnie wytargali z grobu, przywrócili do życia i zlinczowali za to, że odważyłam się ich zostawić.

(Mój Boże...przeczytałam to sama sobie i nie wiem jak mogę być tak niewdzięczna.
 Z jednej strony czuję się tak jakby Mars był całym moim światem i nie zauważam ludzi, dzięki którym tak naprawdę jestem wciąż w jednym kawałku. Z drugiej strony...kocham tych ludzi i, gdy mam chociaż część przy sobie - żyję bez Marsa. Nawet całkiem nieźle...więc skoro nie chce...nie musi wracać)

wtorek, 13 sierpnia 2013

rób co musisz, tańcz do woli











- Ty to musisz mnie lubić za te pobudki, prawda? - błysnął uśmiechem całkiem przystojny 23letni pan robiący nam mieszkanie, wparowując do mojej sypialni z wiertarką o godzinie 7 rano. Uniosłam jedną powiekę i skrzywiłam się słysząc jak upierdliwy hałas wdziera się do moich uszu. Spałam na dwóch karimatach, śpiworze i czterech kocach, a i tak czułam jak boli mnie dosłownie wszystko, gdy tak się przymusowo podnosiłam.
- Uwielbiam. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia - odgryzłam się i poprawiłam koszulkę udającą piżamę tak, by chociaż przez chwilę zakrywała mój biust.
Nasze mieszkanie to na razie ruina. Idzie w dobrym kierunku, ale nie polecam budzenia się na betonie, z włosami w białym pyle spowijającym każdy kąt, a w tym wszystkie moje rzeczy (przed wyjściem z domu robimy wielkie trzepanie - bez dwuznacznych skojarzeń proszę), poza tym w łazience zamiast drzwi jest zawieszona (dzisiaj o 7) różowa zasłonka prysznicowa, lodówkę ostatnio widziałam odwiedzając Rudą tydzień temu, a obiadki gotujemy na dwupalnikowej kuchence. Jeśli je w ogóle gotujemy, bo zwykle się stołujemy w McDonaldzie, KFC i tych wszystkich innych gównach.
Trochę przykre, że po miesiącu w przyczepie, gdzie jedyne o czym marzysz to wygodne łóżko, świeża pościel, telewizor i sok pomarańczowy prosto z lodówki trafiasz do karimaty położonej na betonie i soku, który pół dnia leżał w wannie by się schłodzić.

***

- Bardzo Ci się spieszy? - zapytał z dziwnym uśmiechem tatuażysta, stanowczo nade mną górując z tym swoim malutkim kalendarzykiem
- Nie, właściwie jak najbardziej mogę się z tym oswoić - odpowiedziałam udając pewną siebie. Człowiek gasił mnie przy każdej wizycie traktując mnie jak głupią gimbuskę, która przychodzi z kartą kredytową tatusia, w vansach, zimowej czapce przy 35stopniach i mówi "chcę jaskółki, obok znak nieskończoności, a nad tym wszystkim napis "belieber". Nie mam pojęcia, czemu za każdym razem (aż drugim) przychodzę właśnie do niego.
- Więc jutro na 12 - powiedział szybko trzaskając kalendarzykiem i wracając do robienia tatuażu na plecach jakiegoś gigantycznego harleyowca.
Było to trzy dni temu, więc aż od dwóch dni moje żebra zdobi napis "Let it die" pisany krojem litery zwanym "coca-cola style". Bardzo bolało, ale masochistycznie wydaje mi się, że za krótko.
Musiałam po prostu odreagować to wszystko, w końcu poczuć coś fizycznego, coś co pozwoli skupić mi się na innym bólu..no i oczywiście tatuaże uzależniają. Od pierwszego wejrzenia pokochałam tą słodką igiełkę raz za razem wbijającą mi się w skórę i pozostawiającą na niej wieczny ślad. Sama jestem swoją historią, wspomnieniami, poglądami...


***

- Saba. Czy ty płaczesz? - zapytał ledwo artykułując słowa przez śmiech Rwl i zabrał moje dłonie z twarzy. Płakałam jak głupia, ciurkiem leciały mi łzy po twarzy, gdy patrzyłam jak miś Ted umiera na ławie w salonie, a Mila Kunis przykrywa go prześcieradłem. Siedziałam w piżamie, z mokrymi włosami patrząc tępo w ekran i rozpaczałam nad chwilową śmiercią pluszowego, ale gadającego misia, a Rwl zachowywał się tak jakby w  życiu lepszego kabaretu nie widział.
- Jestem wrażliwa i płaczę, powinieneś stwierdzić, że to urocze i mnie przytulać! - zawyłam okrutnie wycierając mokre policzki w kołdrę.
- Saba, ale on za chwilkę znowu będzie wciągał koks, brał blondynkę na tyłach sklepu spożywczego i wszystkich wkurwiał - łagodził chłopak, ale to nic nie dawało. To naprawdę nie moja wina, że takie idiotyczne momenty mają tak wspaniale wzruszające momenty. Rwl przysunął się bliżej i objął mnie ciepłymi ramionami, by zaraz zacząć obcałowywanie każdej części mojej twarzy. Delikatnie, ale dziwnie niecierpliwie muskał wargami policzki, czoło, nos, brwi, brodę, aż w końcu usta zachłannie się w nich zatapiając. Uwielbiałam się całować, ale teraz? Gdy zastanawiam się co i jak mam robić? Gdy nie jestem z Rwl tak dopasowana jak z Marsem, całowałam kompletnie nieznane usta...nie wiedziałam jak mogę się ruszyć, jak mam dotknąć, co jest dopuszczalne, a co nie. Z Marsem bez zastanowienia siadałam mu na kolanach, przygryzałam, ssałam i lizałam jego wargi z nieschodzącym uśmiechem z twarzy, a teraz czułam się znowu jak głupia 14, która ma zaraz mieć swój pierwszy pocałunek i ni chuj nie wie jak się do tego zabrać.
Rwl przesunął dłonią po moim kręgosłupie, szorstką, dużą dłonią, niecierpliwą i nachalną, a ja powoli zaczynałam to czuć. Ciepło drugiego ciała, przyjemny dreszcz, szybszy oddech, gdy był nade mną wciąż mnie całując, a moje palce wsuwały się w jego ciemne włosy, ramiona owinięte wokół mojej talii, gdy jego usta rozpoczynały wędrówkę po mojej szyi i dekolcie.. i nagle stop.
Jakby między nami wyrosła gigantyczna bariera, a ja wysunęłam się spod niego i usiadłam po turecku zakrywając się kołdrą.
- Przepraszam- mruknęłam tylko i odwróciłam się, by już móc spokojnie iść spać. I ostatnie co pamiętam przed zapadnięciem w sen była modlitwa, by już mnie więcej nie dotykał.

***


Mam taki delikatny apel to pewnego elitarnego grona czytającego mój blog, a następnie wypominającego wszystkim ludziom wokół moje posty...W razie jakichkolwiek uwag proszę się zwracać do MNIE, a nie do Marsa, Markosi, A., Rolci, Kitki, Rudej i wszystkich osób które tu wymieniam. Piszę to bez ich pomocy, więc po co im zawracać łebki?
Poza tym mam pytanie :

PRZEZ 3 LATA BYŁAM WIERNA JEDNEMU KRETYNOWI, WIĘC CO CZYNI MNIE DZIWKĄ? 

niedziela, 4 sierpnia 2013

xxx

Dobra, dostałam wyzwanie, które z całym moim brakiem serca podejmuję. Nie mówię, że będzie łatwo, bo kto normalny jest w stanie wypisać wszystkie swoje marzenia w jednym poście?

Zacznę od marzeń najbardziej przyziemnych, okrutnie suchych i tandetnych, które pojawiają się, gdy widzę reklamę w telewizji, internecie, wystawę sklepową lub, gdy widzę to coś u koleżanki, kolegi.
Uważam też, że absolutnie nie należy umniejszać wagi tych marzeń, a nawet myślę, że są ważniejsze od reszty. Ponieważ są to marzenia najłatwiejsze do spełnienia. Miesiąc na tatuażach z henny i już kupujesz białe Vansy na przecenie za 153zł, wymarzonego, zielonego shuffle i biały sweterek, portfel, który i tak jest cholera wadliwy i parę innych kompletnych bzdur, które mogłabym olać, ale po co skoro mogę rozpieprzyć całą wypłatę w jeden dzień?
Chciałabym mieć ramoneskę, taką śliczną butelkowo-zieloną, tłum białych tshirtów, długie spódnice (musztardową, szarą i miętową), butów właściwie nie potrzebuję. Jestem jedną z tych osób, które szpilki i koturny trzymają na półkach, a na co dzień wystarczają mi baleriny, lordsy i trampki.
Marzę o tym, by przy biurku postawić pięknie modelowane, plastikowe, białe krzesełko zawinięte z kawiarni na Starym Mieście (jeszcze nie opracowałam planu kradzieży, ale zrobię to i krzesełko stanie w swoim prawowitym miejscu), a na chwilę obecną marzę o normalnym śniadaniu. Bardzo bym je chciała zjeść, ale zaginęła w tym burdelu mozarella, mleko oraz chleb, a z braku pieniędzy bez sensu iść do sklepu.
Musli i paluszki o smaku zielone cebulki zapijane sokiem pomarańczowym nie są złe.
Cholera, miałam się rozpisać, że potrzebuję koszuli w kratę, neonowych sandałków i miliona bransoletek, a tak naprawdę nic takiego nie chcę i nie potrzebuję, więc przejdziemy do marzeń średnich.

To takie niespecjalnie wygórowane marzenia, które mogłabym spełnić, gdybym się trochę postarała, marzenia, które po prostu zależą ode mnie, a nie od tej dziwnej siły, która mi tylko utrudnia życie.
Chciałabym mieć skończone, cywilizowane mieszkanie. Chciałabym móc pojechać do Rewala i siedzieć z Rwl i dziewczynami kolejny miesiąc, obijając się, zapominając, będąc wolną i szczęśliwą. W miejscu, które jest kompletnie nowe, z którego nie mam przykrych wspomnień, w którym nikt mnie nie zna, dzięki czemu mogę iść bez stanika do sklepu, pływać o 3 w morzu, pić drinki z plastikowych kubków pod wielorybami, całować Rwl na ławce i nie martwić się o to, że zaraz to ktoś zobaczy i rozpocznie się gadanie o tym, jak to szybko się pozbierałam. Tak. Chcę do Rewala.
Chciałabym zapomnieć o Marsie i jednocześnie marzę o tym, by wrócił. W tej kwestii chyba sama nie jestem pewna swojego stanowiska, natomiast chętnie bym się dowiedziała, dlaczego człowiek, dla którego zrobiłabym wszystko, którego byłam tak strasznie pewna z dnia na dzień mnie zostawił i wrócił do swojego radosnego, beztroskiego życia bez ani jednego wspomnienia o mnie.
I teraz poleci szybka lista : chcę być blondynką (ale niestety mam taki typ urody, że żaden kolor poza ciemną czekoladą do mnie nie pasuje), chciałabym mieć kolejny tatuaż, być bogatą, mieć prawo jazdy i samochód, albo chociaż skuter, chcę kawy, tortu bezowego, smażonego boczku z miodem, pizzy, sałatki greckiej od Marconiego w Pustkowie...

I w tym roku postarałabym się z rysunku. Nienawidzę tego, że tak bardzo zawodzę mojego profesora, który wciąż powtarza, że jestem świetna, ale leniwa. Nie chcę być dłużej leniwa, ale to za głęboko we mnie siedzi.
W każdym bądź razie marzę o tym, by wrócić na grafikę warsztatową, mieć chociaż 4 z malarstwa i jeździć na plenery dla uczniów wybitnych.

Marzenia wyższe.
To niemożliwe, wiem, ale bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo chciałabym mieć tatę. Już nawet nie marzę o tym, że to miałby być mój biologiczny tata, bo z grobu mi przecież nie wstanie, ale ojczym? Czemu nie? Chciałabym, by moja mama była szczęśliwa z związku z mężczyzną (lub kobietą). Wciąż przecież myślę, że oh nie, ja biedna półsierotka, a moja mama przecież straciła miłość swojego życia, człowieka dla którego zrobiłaby wszystko, którego kochała najmocniej na świecie...chciałabym, by miała jeszcze jakąś namiastkę takiej bliskości z drugim człowiekiem. By znalazła pracę lub chociaż rozwinęła się w tym swoim Mary-Kay, by się pozbierała w końcu po operacji, przestała narzekać, że jest stara i gruba, by zaczęła wychodzić do ludzi, bawić się własnym życiem i by była szczęśliwa. Sądzę, że kto jak kto, ale moja mama bardzo na to zasługuje.
Marzę o tym, by mój brat był zdrowy. By gdzieś ze mną idąc nie musiał studiować składników dania zastanawiając się, czy ma to gluten, czy nie. By śpiąc nie musiał co 2 godziny się budzić i mierzyć cukrów, by się dostał na swoją Akademię Morską. Właśnie. Gówniarz ma lat 13, a jego marzeniem jest to, by być jak tata. Kapitan i Nawigator. Nikt w rodzinie nie ma serca mu powiedzieć, że aby móc pływać trzeba być zdrowym. Kogoś z cukrzycą i celiakią w życiu nie wezmą na statek. Tak więc... lekarstwo na cukrzycę i celikakię raz poproszę!
Chcę, by mój pies umarł. Zeta jest biedna, schorowana, a w malutkim mieszkaniu na 3piętrze gigantyczny labrador po prostu nie wyrabia. Nie mam serca na nią patrzeć jak się męczy, jak cierpi i chciałabym jej zafundować spokojną eutanazję. Ale mama i brat mają schizy. Też mam. To w końcu pies mój i tatusia. Kupiliśmy go razem, razem o niego dbaliśmy, jeździliśmy na tresurę, zawsze było : Saba+ Tata = właściciele Zety.

Jeśli chodzi o mnie w przyszłości chcę być mamą. Będę taką szczupłą panią, w dżinsach, białym sweterku i beżowych balerinkach, z kitką stworzoną z czekoladowych włosów, wysiadającą z dużego samochodu, z siatką z zakupami w jednej ręce, na drugiej z 2letnim chłopczykiem (Olivier Benjamim), za mną z samochodu wysiądzie 7letnia córeczka (Julia Marcelina), a z dużego, jasnego domu wyjdzie mój mąż po kolejnego synka śpiącego w foteliku w samochodzie.
Chcę mieć normalną, przede wszystkim pełną, kochającą się rodzinę. Wiem jak ciężkie jest  życie bez ojca, dlatego absolutnie nie chcę go moim dzieciom odbierać.
Będę ufała moim dzieciom, żadnych tematów tabu, no chyba, że zarobki. Z całym szacunkiem, ale dzieci mają być dziećmi, a nie mają słyszeć, że "nie, nie kupimy tej koszulki za 30zł bo nas nie stać na rachunek za gaz".
Chciałabym kiedyś poznać kogoś, mężczyznę oczywiście, byle wyższego ode mnie, kolor włosów i oczu mnie nie interesuje, tak samo jak zainteresowania, muzyka, której słucha. Najważniejsze, by mnie kochał, dbał o mnie, był moim przyjacielem, kochankiem i bym miała z nim swobodny, beztroski, pełen zaufania kontakt. Chodzi mi o faceta z którym na zmianę, mając kaca będziemy chodzili do sklepu po sok pomarańczowy, który mi powie, że nawet jeśli pod łóżkiem jest jakiś potwór to on i tak mnie obroni, o kogoś kto da mi sweter/bluzę jak będzie mi zimno, kto będzie wiedział, że pomidory, boczek i oliwa to podstawowe rzeczy w kuchni. Potrzebuję przy sobie kogoś kto, gdy najdzie mu ochota weźmie mnie na parapecie, krzyknie, trzaśnie drzwiami, by potem wrócić.
Tak, przede wszystkim marzę o kimś kto się nie podda, będzie walczył, znosił kłótnie, awantury, rzucanie talerzami i za każdym razem będzie wracał. I nie może kłamać! Najważniejsza jest zawsze szczerość, czy miła, czy też nie, zawsze lepiej wiedzieć o chuj chodzi.
Co do pracy : marzę o wolnym zawodzie. Projektantka wnętrz, reporterka, felietonistka, chciałabym pracować w telewizji, być drugą Kingą Rusin, być wierną swoim pasjom...redaktor naczelna czegoś tam, najlepiej jakiegoś "Dom i Wnętrze", albo "Czas na Wnętrze".

Z pomniejszych :
*usłyszeć "Dla Ciebie" Bednarka na żywo
*pojechać do Arizony, Tajlandii, Kalifornii, Paryża, Grecji, Japonii, Malezji, Australii, Nowej Zelandii, Alaski
*mieszkać w Londynie, Barcelonie
*umieć płynnie mówić po hiszpańsku, francusku i węgiersku
*być na koncercie Ellie Goulding, Hudson Taylor, Gabrielle Aplin, 30 Seconds to Mars, East West Rockers, Sandi Thom
* pływać nago w morzu
* kochać się na pralce, polu, w wannie
* mieć sesję zdjęciową. nago.
* być znaną z wspaniałych aktów (w sensie, że ja robię akty, a nie na nich jestem chociaż nie ukrywam, że bym chciała pozować nago)
*mieć własną knajpkę ( z podawanymi kanapkami z boczkiem i miodem, pizzą z bekonem, pomidorami i granatem, zupą pomidorową z keczupem i muffinami z białą czekoladą i malinami)
* siedzieć chociaż w 3 rzędzie na pokazach mody


A tak najbardziej na świecie marzę o tym by być wolną, szczęśliwą i spełnioną, by niczego nie żałować.

piątek, 2 sierpnia 2013

coś o głowie w chmurach






***
Właśnie siedzę na łóżku polowym, pod stopami mam chłodny beton, wokół worki z gładzią, szpachle i pseudokontakt do którego udało mi się podłączyć laptop. I to ma być mój pokój przez dobry miesiąc. Panele położone wybiórczo (bo jakiś kretyn źle policzył i nie wystarczyło na całą podłogę), wyszpachlowane na biało ściany, brak drzwi, schody w folii, oczywiście moje meble będą po 15 sierpnia, ściany malujemy jak będą panele (po 8 sierpnia)...chcę do przyczepy.
Pokochałam Rewal. Pokochałam budzenie się o 9 rano, trącanie stopą rzeczy moich i Markosi upchanych gdzieś w nogach "łóżka", oglądanie z rana "różowej owcy" na łbie Rolci, prysznic, który z czystej złośliwości raz wypuszcza wrzątek, a raz lód. Nawet podobało mi się dzień w dzień gadanie pseudoszefa (który nawiasem mówiąc jest skończoną pierdołą, debilną maszynką na posyłki i nic, a nic nie myśli), pracę wśród śmiesznych ludzi. Przede wszystkim obok warkoczykarek, nieśmiertelniczków, srebrzanek, piasków, wat cukrowych, hot-dogów i innych ludzi, który po miesiącu lub dwóch pracy bezczelnie wydają wszystko na kompletnie niepotrzebne rzeczy. Ja na przykład dzisiejszego dnia wybrałam się na zakupy.
I w ten oto sposób moje ciężko zarobione 1200zł za miesiąc pracy, 10h dziennie rozpłynęło się w powietrzu zostawiając w moim nowym (kupionym dzisiaj na promocji) portfelu zaledwie kilkanaście złotych (14,67zł).
Zakochałam się miłością naturalną w wieczorach pod wielorybami w Rewalu, w nocnych, morskich kąpielach, kebabie na obiad, knajpce w Pustkowie, babci klozetowej, panu z "Pirata", który przymykał oczko jak nie płaciłam za toaletę.
W tym, że jestem na "ty" z obsługą w Lewiatanie, w miłych objęciach wakacyjnego uniesienia, w rozmowach na piasku, łażeniu do sklepu w piżamie, w porannych kąpielach w morzu, gdy lodowata woda Bałtyku cudownie leczy każdego kaca. O! I alkoholu już nie kocham, ale pewnie zaraz do siebie wrócimy. Teraz żyjemy w separacji.

***
- Łoooo!!! To przecież śmierć na miejscu! - krzyknęła ochrypłym głosem Tośka odgarniając z twarzy tłum brązowych warkoczyków. Na środku stołu stały nasze alko-statki, czyli gra polegająca na trafianiu w "statki"przeciwnika, który następnie musiał je wypić. Tosia była w tym beznadziejna, raz za razem przegrywała coraz szybciej się upijając, robiąc coraz okrutniejsze dla żołądka shoty (wino+okocim mocne+pożeczkówka) i grając dalej. Dobrze się czułam. Siedziałam na kolanach Rwl co chwilkę czując muśnięcia na policzku, nosie, czole, dłoni, kibicowałam Tosi, by w końcu wygrała, by zaraz potem pomagać w wypijaniu jej przegranej. Chyba wtedy też poczułam, że po raz pierwszy od kilku tygodni jest mi dobrze. Odetchnęłam z ulgą wtulając się bardziej w Rwl i wrzucając 10gr w pole w którym przeciwnik Tosi miał swój "statek"
- Nie wkładaj mi tu śmieci - warknęła zabierając podpowiedź sprzed własnego nosa i przegrywając setny raz z kolei.

***

Zdecydowałam, że jakieś anegdotki pozbieram i w ciągu kolejnych kilku dni rozpiszę, ale teraz jestem zmęczona. Po WOODSTOCKU (jestem jedyną osobą na świecie, której się tam nie podobało), po przeprowadzce, miesięcznej pracy na hennie...marzę o własnym łóżku, nawet jeśli jest polowe.
Jest mi lepiej, a ludzie przemijają. Najwyraźniej nigdy nie było warto.