Chyba nie do końca wiem jak mam zacząć to co chciałabym napisać. Zdaję sobie też sprawę z tego, że dawno tego nie robiłam...przede wszystkim dlatego, że nie miałam pojęcia jak to wszystko ubrać w słowa.
Pojechałam do Warszawy, poznałam tłum fantastycznych ludzi, frytki z OKIENKA, lemoniadę z Bułkę/Bibułkę, plaże nad Wisłą i warszawskie domówki. Szczerze zakochałam się w tym wszystkim. W pędzie wielkiego miasta za którym ja stanowczo nie nadążam, we wspaniałych, klimatycznych miejscach pełnych ni to dziwnego rodzaju lansu ni to swobody. Warszawa jest specyficznym miastem i żeby w nim żyć, trzeba być albo osobą psychiczną, albo się tam urodzić. Większość ludzi, których tam poznałam jest właśnie drugiej kategorii. Zaprawieni w boju młodzi Warszawiacy z tunelami w uszach, z uśmiechami na szczupłych twarzach i tym pędem, tą swobodą znaną i rozumianą tylko przez nich.
W stolicy możesz być kim chcesz. Na każdego czeka multum możliwości, jeśli tylko się tego chce i dąży do tego ciężką pracą. Warszawa też wymaga i jednocześnie pobłaża. To takie miasto w którym nikogo nic nie dziwi, gdzie wychodzisz na ulicę w piżamie i nikt nic sobie z tego nie robi, a nawet po drodze spotykasz ludność również w piżamkach. Natomiast większość tak nie umie. Tu jednak warto się pokazać, uśmiechnąć i powyglądać. Nawet jeśli w tym tłumie nikt Cię nie zauważy.
W Warszawie odkryłam, a raczej zostałam odkryta przez Kubę (Nie pasuje mu żadna ksywka, żadne inne imię. Kuba to Kuba). Spontaniczna, naturalna, pełna swobody i zaufania relacja wywiązała się w chwili w której podał mi rękę mówiąc "Hej, mam na imię Kuba". Czysto przyjacielsko, a jednak z ukradkowymi spojrzeniami znad frytek, z delikatnym przesunięciem palca po jego tatuażu, z perfekcyjną zgodnością poglądów, kompletnie innym hobby i identycznym poczuciem humoru.
I ta malutka myśl "To przyjaciel Markosi. Osoba dla Ciebie aseksualna" i ta malutka kartka, którą czytałam tysiące razy, która była moją jedyną lekturą w drodze do domu pociągiem.
Otwierając list od Kuby poczułam się tak jakbym zawsze na niego czekała, jakby wszystko co w nim napisał było dla mnie oczywiste, pełne szczęścia i tego uczucia, którego nie znam i nie rozumiem. Spełnienie? Radość? Zepsuta niespodzianka? Chyba miało to coś z tym wspólnego... i od tej pory jest mój. Kontaktowaliśmy się przez telefon, przez dziwne komunikatory codziennie wymieniając miliony wiadomości, zdjęć, filmików, poznając się i wspólnie marząc jak to będzie, gdy już będziemy blisko siebie. Słuchałam o tym, jak to będzie mnie brał w ramiona, jak będziemy się całować na blacie, jak będziemy rozmawiać i rozmawiać, jeść razem wszystko co się tylko da, zasypiać i budzić się razem.
Spotkaniem byłam przerażona, wróciłam do domu z pleneru w Zakopanem i z uśmiechem zauważyłam w mieszkaniu właśnie Kubę. Był przy mnie. Nie było niezręcznie, nie byliśmy sztywni, chociaż na pewno trochę nieśmiali...Tuliliśmy się do siebie, trzymaliśmy za ręce i przede wszystkim...nie boję się.
Kuba mnie nie odrzuca, jest dla mnie czuły, delikatny i cierpliwy, spokojnie mnie całuje, ale tak, że czuć między nami napięcie. Pierwszy chłopak od dłuższego czasu, który sunąc dłonią po mojej talii wywołuje moje dreszcze i delikatne westchnienie. Chłopak składający na moich wargach subtelne pocałunki, muskający usta językiem, zachłannie przyciskający mnie do siebie w sposób, który mówił "Pragnę Cię, ale zaczekajmy". Po raz pierwszy też spotykam się z tym, że jakiś chłopak o mnie dba. Kuba jest partnerem. Jest Mój. Jest przyjacielem, jeszcze nie kochankiem, ale z pewnością będzie cudowny... i sobie z tym nie radzę. Nie jestem przyzwyczajona do takiego zachowania, do tego, że komuś tak bardzo zależy, że walczy o mnie, przepuszcza wszystkie pieniądze na bilety do Szczecina, ale szczególnie mam problem z tym, że to jest poważne, że wiem na czym stoję. Że dążymy do związku, że oboje tego chcemy, podobamy się sobie, przy nim...przy nim czuję się wyjątkowa, bo jestem sobą. A on mnie dalej obejmuje, gdy smarkam chora w chusteczki, gdy zasypiam, robię herbatę, oglądam TV i pokazuję mu miasto.
Pojechałam do Warszawy, poznałam tłum fantastycznych ludzi, frytki z OKIENKA, lemoniadę z Bułkę/Bibułkę, plaże nad Wisłą i warszawskie domówki. Szczerze zakochałam się w tym wszystkim. W pędzie wielkiego miasta za którym ja stanowczo nie nadążam, we wspaniałych, klimatycznych miejscach pełnych ni to dziwnego rodzaju lansu ni to swobody. Warszawa jest specyficznym miastem i żeby w nim żyć, trzeba być albo osobą psychiczną, albo się tam urodzić. Większość ludzi, których tam poznałam jest właśnie drugiej kategorii. Zaprawieni w boju młodzi Warszawiacy z tunelami w uszach, z uśmiechami na szczupłych twarzach i tym pędem, tą swobodą znaną i rozumianą tylko przez nich.
W stolicy możesz być kim chcesz. Na każdego czeka multum możliwości, jeśli tylko się tego chce i dąży do tego ciężką pracą. Warszawa też wymaga i jednocześnie pobłaża. To takie miasto w którym nikogo nic nie dziwi, gdzie wychodzisz na ulicę w piżamie i nikt nic sobie z tego nie robi, a nawet po drodze spotykasz ludność również w piżamkach. Natomiast większość tak nie umie. Tu jednak warto się pokazać, uśmiechnąć i powyglądać. Nawet jeśli w tym tłumie nikt Cię nie zauważy.
W Warszawie odkryłam, a raczej zostałam odkryta przez Kubę (Nie pasuje mu żadna ksywka, żadne inne imię. Kuba to Kuba). Spontaniczna, naturalna, pełna swobody i zaufania relacja wywiązała się w chwili w której podał mi rękę mówiąc "Hej, mam na imię Kuba". Czysto przyjacielsko, a jednak z ukradkowymi spojrzeniami znad frytek, z delikatnym przesunięciem palca po jego tatuażu, z perfekcyjną zgodnością poglądów, kompletnie innym hobby i identycznym poczuciem humoru.
I ta malutka myśl "To przyjaciel Markosi. Osoba dla Ciebie aseksualna" i ta malutka kartka, którą czytałam tysiące razy, która była moją jedyną lekturą w drodze do domu pociągiem.
Otwierając list od Kuby poczułam się tak jakbym zawsze na niego czekała, jakby wszystko co w nim napisał było dla mnie oczywiste, pełne szczęścia i tego uczucia, którego nie znam i nie rozumiem. Spełnienie? Radość? Zepsuta niespodzianka? Chyba miało to coś z tym wspólnego... i od tej pory jest mój. Kontaktowaliśmy się przez telefon, przez dziwne komunikatory codziennie wymieniając miliony wiadomości, zdjęć, filmików, poznając się i wspólnie marząc jak to będzie, gdy już będziemy blisko siebie. Słuchałam o tym, jak to będzie mnie brał w ramiona, jak będziemy się całować na blacie, jak będziemy rozmawiać i rozmawiać, jeść razem wszystko co się tylko da, zasypiać i budzić się razem.
Spotkaniem byłam przerażona, wróciłam do domu z pleneru w Zakopanem i z uśmiechem zauważyłam w mieszkaniu właśnie Kubę. Był przy mnie. Nie było niezręcznie, nie byliśmy sztywni, chociaż na pewno trochę nieśmiali...Tuliliśmy się do siebie, trzymaliśmy za ręce i przede wszystkim...nie boję się.
Kuba mnie nie odrzuca, jest dla mnie czuły, delikatny i cierpliwy, spokojnie mnie całuje, ale tak, że czuć między nami napięcie. Pierwszy chłopak od dłuższego czasu, który sunąc dłonią po mojej talii wywołuje moje dreszcze i delikatne westchnienie. Chłopak składający na moich wargach subtelne pocałunki, muskający usta językiem, zachłannie przyciskający mnie do siebie w sposób, który mówił "Pragnę Cię, ale zaczekajmy". Po raz pierwszy też spotykam się z tym, że jakiś chłopak o mnie dba. Kuba jest partnerem. Jest Mój. Jest przyjacielem, jeszcze nie kochankiem, ale z pewnością będzie cudowny... i sobie z tym nie radzę. Nie jestem przyzwyczajona do takiego zachowania, do tego, że komuś tak bardzo zależy, że walczy o mnie, przepuszcza wszystkie pieniądze na bilety do Szczecina, ale szczególnie mam problem z tym, że to jest poważne, że wiem na czym stoję. Że dążymy do związku, że oboje tego chcemy, podobamy się sobie, przy nim...przy nim czuję się wyjątkowa, bo jestem sobą. A on mnie dalej obejmuje, gdy smarkam chora w chusteczki, gdy zasypiam, robię herbatę, oglądam TV i pokazuję mu miasto.
Czytałam z uśmiechem. Fajnie wiedzieć, że znalazłaś to coś. To mi daję nadzieję, że też gdzieś czeka na mnie mój własny 'Kuba' :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia.
chociaż jednej się układa :)
OdpowiedzUsuń